Abstract. Virginia Woolf's Mrs Dalloway and Its Postmodern and Neomodern Progeny The following paper is devoted to Mrs Dalloway, Virginia Woolf's seminal novel, and both implicit and explicit
fot. Adobe Stock, – Proszę bardzo, wszystko wytrzepane, ani pyłku na nich nie uświadczysz! – z westchnieniem ulgi zrzuciłem na podłogę w przedpokoju dwa dywany i kilimki ze ścian. – Masz jeszcze coś do zrobienia, bo wiadomości bym sobie obejrzał… Wiktoria obrzuciła mnie niechętnym spojrzeniem i schyliła się po kilimek. – Dzieci przyjeżdżają i wnuki na cały tydzień, już sama nie wiem, w co najpierw ręce włożyć, a ty byś tylko o telewizorze myślał – prychnęła gniewnie. – Dywany rozłóż od razu, a potem to byś mi jeszcze mięso na pasztet zmielił – zarządziła nerwowo. – I może blaszki byś nasmarował. Zabrałem się za robotę Z moją żoną w tym przedświątecznym rozgardiaszu nie było co dyskutować, zwłaszcza że atmosfera rzeczywiście była trochę napięta. Z dalekiej Francji przyjeżdżał do nas na święta syn z rodziną. Zamierzali zostać aż do Nowego Roku. Nie widzieliśmy wnuków już całe 2 lata, poza tym miała to być pierwsza wspólna Wigilia u nas w domu od długiego czasu. No i żona postawiła sobie za punkt honoru naszą przysłowiową, tradycyjną gościnność. Przygotowała takie ilości świątecznego jedzenia, jakby armia głodomorów miała zasiąść przy naszym świątecznym stole. – Ty sprawdź jeszcze dokładnie, kiedy ten ich samolot przylatuje – Wikta wpadła do kuchni po drodze z łazienki do pokoju. – Żebyś się jutro nie spóźnił na lotnisko. – Wszystko mam opanowane, co do minuty, nie martw się – przykręciłem maszynkę do mięsa do blatu stołu i zabrałem się za mielenie. – Spokojnie, żono. – Dobrze ci mówić – sapnęła, odgarniając wierzchem dłoni kosmyk z czoła. – A jak się ten samolot spóźni, to co wtedy zrobisz? – popatrzyła na mnie trochę nieprzytomnym wzrokiem. – No to się spóźni, zaczekam przecież – roześmiałem się. – Ale samoloty się nie spóźniają, teraz wszystko jak w zegarku, nawet pociągi przyjeżdżają o czasie – uśmiechnąłem się, bo nagle coś mi się przypomniało, zdarzenie sprzed lat. – Coś ty taki zadowolony? – spytała Wikta, przyglądając mi się podejrzliwie. A ja zacząłem się śmiać, bo tamta wigilijna noc z początków naszego małżeństwa stanęła mi jak żywa przed oczyma. Jakby to było wczoraj… Od kilku miesięcy mieszkałem na wybrzeżu. Ja, góral z dziada pradziada, przeniosłem się nad morze, bo zakochałem się w córce rybaka. A że ona nie chciała żyć w góralskiej chacie, więc co było robić? Poszedłbym przecież za tą moją długonogą Wiktorią na koniec świata, nie tylko nad to morze! Po ślubie zamieszkaliśmy w wynajętym mieszkaniu, ja znalazłem pracę w stoczni. Ale cniło mi się za moimi wierchami, za góralskimi gęślikami, za naszą muzyką! A gdy spadł śnieg, gdy przypomniałem sobie widok białych, błyszczących szczytów, gdy tu tylko to szare morze aż po horyzont, serce mi się krajało i coraz bardziej tęskniłem za swoimi. Jednak Wikta nie dawała się namówić na przeprowadzkę w moje strony… Miałem nadzieję, że na święta pojedziemy do moich rodziców, że całą, wielką rodziną zasiądziemy przy góralskiej wieczerzy w gościnnym pokoju, pachnącym świerkami, ściętymi w naszym własnym lesie. Moja żona miała jednak inne plany. – To przecież nasze pierwsze wspólne święta, powinniśmy je spędzić w domu – to był jej główny argument. Za nic nie dawała sobie przetłumaczyć, że mój dom jest też tam, na drugim końcu kraju. Dlatego te przedświąteczne dni wcale nie upływały nam w odświętnej, radosnej atmosferze. Miałem jej za złe, że nie rozumiała mojej tęsknoty, że nie zgodziła się pojechać w moje rodzinne strony. Chodziłem zły i nadąsany I wcale nie chciałem jej pomagać w tych wszystkich pracach, zresztą to była babska robota. „Jak chce mieć święta, to niech je sobie sama przygotowuje – myślałem buńczucznie. – Te wszystkie śledzie, zupy rybne, placki, galarety. Sama niech robi!”. A Wikta też uniosła się honorem, harda była, tak jak i ja, więc o nic nie prosiła. W domu nastały ciche dni. 24 grudnia był normalnym dniem pracy. Kiedy koło 15 skończyliśmy robotę, kumple namówili mnie na jednego w knajpie – pod śledzika. A że rybka lubi pływać, było parę setek i kilka piw… Trochę zawiany wróciłem do domu. Wikta aż się cofnęła, gdy wszedłem. – W Wigilię musiałeś się upić?! – popatrzyła na mnie z gniewem. – Skaranie boskie z tobą, chłopie, cały rok nawet piwa się nie napijesz, a dzisiaj cuchnie od ciebie jak z gorzelni! Fuj! O, na takie gadanie to ja nie mogłem sobie pozwolić. Żeby mnie, głowę rodziny obrażano we własnym domu, i to w taki szczególny dzień?! Moja góralska krew, rozcieńczona procentami, zawrzała. – Kto? Ja pijany? – wrzasnąłem. – A co ty, kobieto, za bzdury opowiadasz?! – No pewnie, żeś pijany, przecież czuję – odparła Wiktoria. – I nie awanturuj się w domu, jeszcze w takim dniu. – Ja się awanturuję, ja? – krzyknąłem. – O że ty, babo… – rozwścieczony, urażony w swej dumie, porwałem z pawlacza torbę i otworzyłem szafę. – Jak ty tak mnie traktujesz, to ja wracam do domu. – Do jakiego znowu domu? – załamała ręce Wikta. – No co ty, Wojtek, opowiadasz! – złapała mnie za rękaw, chcąc przytrzymać, ale ja ją odepchnąłem. – Do swojego domu, tego prawdziwego, w moje góry umiłowane – zacząłem wrzucać do torby jakieś swetry i koszule. Nagle poczułem, że jeśli nie zaśpiewam, to chyba pęknę No więc zaśpiewałem: – Pójdźta chłopy do szałasa, któro pikno, bedzie nasa, heeej! – Chyba ci całkiem odbiło w tym pijackim łbie – skomentowała moje występy Wikta i poszła do kuchni. A ja, z czołem dumnie uniesionym do góry, z poczuciem wielkiej krzywdy, jaka mnie właśnie spotkała, opuściłem swój dom. Twierdząc na pożegnanie, że idę precz, skoro mnie nikt tu nie chce. No naprawdę ten śledzik musiał wtedy zaszkodzić moim szarym komórkom. Albo raczej to, w czym pływał. Żona próbowała mnie zatrzymać, prosiła, żebym się opamiętał, że jak wytrzeźwieję, to będę żałować. – I gdzie ty się wybierasz na taką zimę, i to w Wigilię? – zatroskała się. – Na dworzec idę – krzyknąłem jej na odchodnym. – Koleją do domu wrócę! W barze przysiadł się do mnie jakiś kompan Jakoś doczołgałem się na dworzec, sam dzisiaj nie wiem, w jaki sposób, bo przecież miasto było jak wymiecione. W tamtych czasach komunikacja miejska już świętowała, każdy we własnym domu siedział, na kolację wigilijną czekał. A na dworcu też pustki były, ale jakiś nocny pociąg miał jechać na południe właśnie, i to nawet szybko, za pół godziny. Kupiłem bilet i pomyślałem, że w barze zdążę jeszcze strzelić sobie setkę dla kurażu, w końcu daleka droga przede mną. Wypiłem i od razu raźniej mi się na duszy zrobiło. Bo jednak jakoś nieswojo się czułem, w końcu Wigilia była, pierwsze nasze święta, a Wikta tam sama. „Ale co tam, nie będzie mi baba, nawet moja własna, od pijaków wymyślać!” – buntowałem sam siebie w myślach. Wreszcie chwyciłem swój bagaż i już miałem wychodzić na peron, gdy przez megafon kobiecy głos zapowiedział, że z powodu gwałtownych opadów śniegu pociąg ma opóźnienie osiemdziesiąt minut, i że może ono ulec zwiększeniu. Przyszło mi do głowy, że skoro tyle czekania przede mną, można by jeszcze jedną setkę sobie strzelić. W końcu zima i mróz, dla rozgrzewki to nawet wskazane. Zaraz dosiadł się do mnie jakiś kompan, który też jechał na południe do rodziny na święta. I jakoś nam wspólnie to czekanie całkiem przyjemnie mijało… Jednak po pewnym czasie okazało się, że opóźnienie naszego pociągu zwiększyło się o kolejne półtorej godziny. A potem jeszcze o godzinę. Około północy pociąg miał już opóźnienia prawie 300 minut. I raczej nie było zbyt dużej szansy, że w ogóle dojadę na święta do rodzinnego domu, że zdążę na czas. W dodatku czułem się taki zmęczony tym czekaniem, coraz bardziej senny… Świtało już za oknami, gdy coś mnie obudziło. Jakaś kobieta w szarym fartuchu potrząsała mnie za ramię. – Panie, obudź się pan, zamykamy na godzinę, sprzątnąć trzeba – patrzyła na mnie niechętnym wzrokiem. – A mój pociąg przyszedł już? – poderwałem się szybko z ławki. – Jaki pociąg, panie? – No ten, do Zakopanego przecież, opóźniony był – potarłem czoło dłonią, myślałem, że głowa zaraz mi pęknie. – A ten to już odszedł – kobieta machnęła ręką. – Ze 2 godziny temu. – A następny? – jęknąłem. – Wieczorem będzie, jak dojedzie, zaspy straszne, całą noc śnieg walił, szkoda gadać – rzuciła i nie zwracając już na mnie uwagi, zabrała się za mycie posadzki. I co ja mogłem zrobić w takiej sytuacji? Tylko jedno. Gdy te procenty wywietrzały mi z głowy, wstyd mi się tak strasznie zrobiło, że strach. „Co ja nawywijałem najlepszego? – kołatało mi się w obolałej czaszce. – Tam pewnie Wikta w domu martwi się o mnie, płacze. Sama w Wigilię siedziała, naszą pierwszą Wigilię… Jak ja jej to mogłem zrobić? Boże, ależ dureń ze mnie! No nic, tylko po łbie mi dać na opamiętanie, a to i tak by jeszcze za mało było…”. Zebrałem się jakoś, trzeba było wracać do domu. Moja góralska krewka natura tym razem cicho siedziała, podkuliłem ogon pod siebie i wróciłem. Cicho zastukałem w drzwi, nie miałem odwagi otworzyć własnymi kluczami. Przygotowałem się na najgorsze, ale Wikta popatrzyła tylko na mnie i otworzyła łazienkę. – Wykąp się i siadamy do stołu – westchnęła. – Nasza kolacja wigilijna czeka – zawahała się jakby i roześmiała się cicho. – Ale to chyba będzie kolacja połączona ze śniadaniem, no nie? – podniosła na mnie oczy. – Głodny chyba musisz być. Przytuliłem ją mocno, bez jednego słowa, byłem jej wdzięczny, że nie nawtykała mi, chociaż miała do tego pełne prawo. Kiedy teraz, pochylony nad maszynką i mięsem na pasztet powiedziałem żonie, jakie wspomnienia mnie napadły, ona tylko machnęła ręką. – Ty lepiej dziękuj Bogu, że te pociągi tak się wtedy opóźniały, i że do domu wróciłeś – zaśmiała się. – Bo jakbyś tak wtedy pojechał, to kto wie, czy dzisiaj byś to mięso na pasztet kręcił, czy w ogóle nasza rodzina by istniała… I w taki to sposób peerelowskie koleje uratowały moje małżeństwo. Czytaj także:„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”
Nawet o połowę mniej pacjentów na oddziałach, pustki na blokach operacyjnych, brak odwiedzających - tak wygląda teraz rzeczywistość w trójmiejskich szpitalach. Nie oznacza to jednak, że problemy zdrowotne mieszkańców nagle zniknęły.
fot. Adobe Stock, Pixel-Shot Moje życie nie było łatwe. Dużo czasu spędziłem w domu dziecka, bo tam oddała mnie moja „kochana” mamusia. Pogodziłem się z tym po latach, ale rana w sercu została. I nagle, tuż przed świętami, coś takiego! Ale okazało się, że moja żona ma więcej rozumu niż ja. I może będzie dobrze? Po prostu nie mogłem w to uwierzyć! Stałem jak kołek, z rozdziawionymi ustami i tępym wzrokiem wpatrywałem się w listonosza. – Złe wieści? – pokiwał głową domyślnie starszy mężczyzna. – Niestety, teraz to coraz częstsze. Tylko w filmach doręczyciele przynoszą telegramy z informacją o spadku od dawno zmarłej krewnej. W prawdziwym życiu – machnął ręką. – Ech, szkoda gadać… Głównie kłopoty. – Jak można być tak bezczelnym? – wycedziłem. – Po tylu latach! Moje życie nie było łatwe. Miałem 3 lata, kiedy trafiłem do domu dziecka. I nie dlatego, że moi rodzice zginęli w wypadku i nikt z krewnych nie mógł się mną zająć. Znalazłem się w „bidulu”, bo rodzona matka zwyczajnie mnie tam oddała. Z opowieści babci wiem, że mieszkaliśmy w kamienicy na obrzeżach. Często było głodno i chłodno. Matka pracowała jako dozorczyni, ale większość marnej wypłaty i tak zwykle przepijała, a do domu sprowadzała kolejnych wujków. Oczywiście nie mogę tego pamiętać, ale mogę sobie wyobrazić, jak wyglądałem, bo już jako nastolatek trafiłem na ślady policyjnych akt z tamtej nocy. Napisali tam: „Skrajnie zabiedzony chłopiec w wieku około 2 lat”. Skrajnie zabiedzony. Skoro policjanci, którzy przecież niejedno w życiu widzieli, tak napisali, to musiało być ze mną naprawdę źle. I do tego ten wiek. „W wieku około 2 lat”. Tamtej nocy miałem dokładnie 3,5 roku Matka wyszła ze mną w nocy do sklepu monopolowego. Oczywiście była już pijana, jak to zwykle z nią bywało, ale widocznie chciała się jeszcze doprawić, skoro w środku nocy wyszła z domu, do tego ciągnąc za rękę małego chłopca. Podobno się wyrywałem i płakałem. To musiało matkę zirytować, bo nagle puściła moją dłoń, powiedziała coś w rodzaju: – To radź sobie, jak chcesz – i po prostu uciekła do najbliższej bramy. Zostałem sam, w listopadzie, w nocy, w środku miasta, pomiędzy jeżdżącymi dokoła tramwajami i taksówkami. Miałem dużo szczęścia w tym wszystkim. Po pierwsze dlatego, że to była wyjątkowo ciepła noc, a po drugie dlatego, że akurat jakieś starsze małżeństwo wracało z teatru. Zaniepokoił ich mały chłopiec błąkający się bez kurtki po śródmieściu, przystanęli, wezwali policję. Być może to uratowało mi życie. Policjanci zaprowadzili mnie na komisariat, dali do picia ciepłe mleko i zaczęli poszukiwania mojej wyrodnej matki. To dziwne, ale mimo że miałem niespełna 4 lata, smak tamtego mleka pamiętam do dziś. Może dlatego, że matka zwykle nie gotowała dla mnie takich przysmaków. Na co dzień musiałem zadowolić się znalezionym w domu chlebem albo resztkami kolacji, którą przygotowywała dla „wujków”. Ci dziwni goście zawsze byli dla mojej rodzicielki ważniejsi od syna. Tamtej nocy policjanci szybko namierzyli moją matkę. Była w jednym z lokalnych barów, kompletnie pijana i obojętna na rzeczywistość. W tej sytuacji nie było innego wyjścia Zostałem skierowany do policyjnej izby dziecka. Przez chwilę miałem nadzieję, że kiedy matka wytrzeźwieje, wróci po mnie. Ale nic takiego się nie stało. Mijały lata, a ja jedyne co dostawałem, to ckliwe listy od niej, w których pisała, że jestem jej ukochanym Krystiankiem, ale życie tak jej się ułożyło, że lepiej mi będzie u obcych ludzi. Tylko że tych obcych ludzi w moim życiu nie było. Nikt nie stworzył mi domu. Matka nie zrzekła się praw rodzicielskich, więc nie kwalifikowałem się do adopcji. Całą młodość spędziłem w domu dziecka. Kiedy trochę podrosłem, w ogóle przestałem odbierać listy od matki. Poprosiłem wychowawczynię, żeby nawet mi ich nie przekazywała. Miałem wrażenie, jakby serce zamieniło mi się w bryłę lodu. Kiedy ktoś pytał o rodzinę, robiłem zbolałą minę i mówiłem, że ojca nie znam, a mama niestety wpadła pod samochód. Ludzie współczuli mi ciężkich przeżyć, a mi łatwiej było żyć ze świadomością, że matka nie żyje, niż że tak po prostu cynicznie mnie porzuciła. Bardzo zależało mi, żeby jak najszybciej wyrwać się z domu dziecka. Ludzie, których znałem, robili to różną drogą. Niektórzy wiązali się z grupami przestępczymi, żeby w końcu do kogoś należeć, kiedy opuszczą mury domu dziecka. Mnie to nigdy nie interesowało. Dobrze się uczyłem, chciałem do czegoś dojść własnymi siłami. Skończyłem samochodówkę, otworzyłem niewielki warsztat. I poznałem Nadię. Spotkanie mojej obecnej żony było jak cud, jak przełom w moim pustym, pozbawionym miłości życiu. Nadia jest ciepłą, kochającą kobietą Bez przesady mogę powiedzieć, że jest moim aniołem. Wychowała się w normalnej rodzinie, jest przedszkolanką, kocha dzieci. Nie mogłem lepiej trafić. Pobraliśmy się, kiedy Nadia miała zaledwie 20 lat, ale nigdy nie żałowaliśmy tej decyzji. – Będę cię na rękach nosił, moja księżniczko – obiecałem przyszłej żonie. Dziś, po 10 latach, z dumą mogę powiedzieć, że obietnicy nigdy nie złamałem. Nie było łatwo, bo dzieci wychowane w domu dziecka nie mają wzorców i nie wiedzą, jak żyją zwykłe rodziny, ale dzięki pomocy żony i teściów udało mi się uniknąć wielu błędów, jakie popełnili moi koledzy. Podejrzewałem, że mogę być dziedzicznie obciążony alkoholizmem, więc na wszelki wypadek 3 lata temu całkowicie zrezygnowałem z picia. Nigdy nie chciałem, żeby Nadia albo nasi synowie przechodzili przez piekło, jakie stało się moim udziałem przez wiecznie pijaną matkę. Tylko żonie powiedziałem prawdę o tej kobiecie. – Okłamałem cię – wyszeptałem pewnego wieczoru. – Moja matka tak naprawdę wcale nie wpadła pod samochód. Ona mnie po prostu porzuciła. A później opowiedziałem jej całą, zlepioną ze strzępków wspomnień i policyjnych raportów, historię. Choć trudno mi było w to uwierzyć, powieki piekły mnie, jakbym za chwilę ja, dorosły, silny mężczyzna, miał wybuchnąć płaczem. Trauma bycia porzuconym nigdy nie przestała boleć. Nadia zauważyła, przez co przechodzę, bo otoczyła mnie ciepłym ramieniem. – To dobrze, że mi to powiedziałeś – wyszeptała. – Człowiek nie powinien nosić w sobie takich ponurych tajemnic. A myślałeś kiedyś, żeby ją odnaleźć, porozmawiać, zapytać, dlaczego tak zrobiła? Aż się wzdrygnąłem. – Ty chyba nie mówisz poważnie! – syknąłem. – Miałem jej jeszcze szukać?! Chyba tylko po to, żeby napluć jej w twarz! – Nie mów tak – Nadia łagodnie pogłaskała mnie po twarzy. – Przecież to twoja matka, a matkę ma się tylko jedną. – Oni nigdy nie była i nie będzie dla mnie matką – warknąłem. – Zresztą, z takim trybem życia to pewnie dawno leży gdzieś pod płotem… I niewiele mnie to obchodzi. A jednak nie leżała... I teraz miałem tego namacalny dowód. Nie spodziewałem się niczego złego, kiedy listonosz powiedział, że ma dla mnie polecony. Ostatnio miałem niewielką stłuczkę, spodziewałem się informacji od ubezpieczyciela. Ale nie tego, co zobaczyłem. „Sąd Rejonowy we Wrocławiu… zobowiązuje pana do objęcia opieką matki, pani Grażyny… w związku z ciężkim stanem powódki i powikłaniami po przebyciu zakażenia Covid–19…”. Litery tańczyły mi przed oczami w obłędnym korowodzie. A więc ona żyła. Żyła, najwyraźniej przeszła chorobę, była w dużym stopniu inwalidką, jak czytałem w piśmie… I pozwała mnie o alimenty! Jak wytłumaczono w oficjalnym piśmie, byłem jej jedynym synem. Tylko co z tego?! Ona nigdy nie była dla mnie matką! Poczułem się, jakby w środku gotowała się we mnie lawa. Nagle wróciły wszystkie wspomnienia. Nie byłem 30-letnim, odnoszącym sukcesy mężczyzną, dobrym mężem i ojcem. Byłem przerażonym 3-latkiem porzuconym w środku nocy na ulicy. – Niedoczekanie! Grosza ode mnie nie zobaczy! Niech znika – warknąłem, chowając list do kieszeni. Tego wieczora po raz pierwszy od wielu lat miałem ochotę naprawdę się napić. Nie zrobiłem tego tylko dlatego, że wiem, jak bardzo przestraszyłbym Nadię i chłopców – a przecież rodzina zawsze była dla mnie najważniejsza. Zamiast tego usiadłem tylko z zaciętą miną przed telewizorem. Nadia od razu zorientowała się, że coś jest nie tak. – Kłopoty w pracy? – dopytywała. Nie zamierzałem jej nic mówić Ale zwinięty w kulkę nienawistny list palił mnie w kieszeni jak granat. Nie miałem tajemnic przed żoną. W nocy, gdy już układaliśmy się do snu, nie wytrzymałem. – Jak można być tak podłym?! – wybuchłem, rzucając na stół list. – Podła harpia! Zachciało jej się moich pieniędzy! – A może to nie o pieniądze wcale chodzi – szepnęła Nadia, przebiegając wzrokiem list. – Może ona po prostu zatęskniła za rodziną? Za swoim synem? – Za synem?! – parsknąłem. – Nie bądź śmieszna! Przecież ona nawet mnie nie zna! Wyrzuciła mnie jak wyrzuca się śmieci i przez tyle lat interesowałem ją nawet mniej niż te śmieci! Nadia tylko pokręciła głową i szepnęła coś o tym, że matkę ma się tylko jedną, ale znała mnie na tyle dobrze, żeby wiedzieć, że nie ma co naciskać. Przez kilka kolejnych dni starałem się nie myśleć o liście od matki. Zamiast tego zająłem się przygotowaniami do Świąt Bożego Narodzenia. W tym roku miały wyglądać zupełnie inaczej. Ze względu na związane z pandemią ograniczenia wiele rzeczy zostało odwołane. Nie było tradycyjnego jarmarku świątecznego, jasełek w przedszkolu. Mimo to zależało mi, żeby chłopcy zapamiętali ten czas jako wyjątkowy, jak co roku. Kiedy byłem w domu dziecka, Boże Narodzenie było najgorszym czasem w roku. Ci, co mieli gdzie pójść, przechwalali się, jak w ich domach wygląda wigilia, choć w duszy wszyscy domyślali się, że tak naprawdę cała rodzina pije przy stole i tyle ze świętowania. I tak w najgorszej sytuacji byli jednak ci, którzy na Boże Narodzenie zostawali w bidulu jak ja. Kiedy jeszcze żyła babcia, wychodziłem choć na te kilka dni pożyć normalnym życiem – powdychać zapach choinki i poczuć na sobie spracowane ręce starowinki. Kiedy babci zabrakło, święta były czasem pustki Dlatego tak chciałem zrekompensować to moim synom. Im grudzień kojarzył się tylko z zapachem pierniczków i śpiewaniem kolęd. Nadia bardzo dbała o zachowywanie wszystkich tradycji i dlatego w naszym domu zawsze zostawiało się na stole puste nakrycie dla niespodziewanego gościa. – A jeśli w tym roku ktoś przyjdzie? – szepnęła mi pewnego dnia żona. – Kto miałby przyjść? – Może strudzony życiem wędrowiec – uśmiechnęła się tajemniczo Nadia. – Ktoś, kto potrzebuje rodzinnego ciepła… W dzień Wigilii usiedliśmy wszyscy jak co roku, w odświętnych ubraniach, do stołu. Ja odczytałem fragment Pisma Świętego. Dzieci szturchały się, patrząc na spiętrzone pod choinką prezenty. Tylko Nadia dziwnie się zachowywała. Chodziła niespokojnie, z wymuszonym uśmiechem, podchodziła do okna. Już miałem zapytać, co się stało, gdy usłyszeliśmy dzwonek do drzwi. – O, to chyba niespodziewany gość! – podskoczyła jak ukłuta igłą Nadia, a ja spojrzałem na nią zdziwiony. – Zamówiłaś świętego Mikołaja? – zacząłem, ale głos uwiązł mi w gardle, kiedy żona otworzyła drzwi. Nie poznałem stojącej za nimi kobiety. Ot, zasuszona starowinka, której życie najwyraźniej nie oszczędzało. Ale coś w głębi duszy sprawiło, że od razu wiedziałem, kto to jest. – Jak mogłaś? – wysyczałem w stronę żony, ale Nadia, o dziwo, nie wyglądała na zmieszaną. – Proszę, niech pani z nami usiądzie – powiedziała serdecznie. – Kochanie, ja nieubrana – kobieta najwyraźniej unikała mojego wzroku. – Ja nie wiem, czy powinnam… – Na pewno nie powinnaś – warknąłem, ale umilkłem natychmiast zmrożony karcącym wzrokiem żony. A później wszystko potoczyło się błyskawicznie W korytarzu, nie wiem skąd, wzięli się nasi synowie. Ciekawie zerkali na niespodziewanego gościa. – Kim pani jest? – Jest pani wróżką? Pytali jeden przez drugiego. – Nie, ta pani nie jest wróżką. To wasza babcia, Grażynka. Już nigdy nie będzie samotna. Starsi ludzie nie powinni być sami w jesieni życia – powiedziała poważnie Nadia. Nim zdążyłem wkurzony zaprotestować, starszy syn krzyknął: – Babcia?! Jak cudownie! Zawsze marzyłem, żeby mieć babcię jak inne dzieci! W ostatniej chwili ugryzłem się w język, żeby nie zawołać, że to nie jest żadna babcia. To pijaczka, która porzuciła waszego tatę, gdy był niewiele starszy od was! Ale na szczęście nic nie powiedziałem. Na szczęście, bo kiedy moja matka usiadła przy pustym nakryciu dla zbłąkanego wędrowca, poczułem się niespodziewanie tak, jakby dom spowiła magia. Nie wiem, na czym to polegało. Może na tym, że właśnie w tym momencie w moim sercu roztopił się kawałek lodu, który trzymałem tam przez lata, i teraz czułem, jak przemienia się we wszechogarniające ciepło? – Pamiętasz, co ci mówiłam? – szepnęła Nadia, ściskając mnie za rękę. – Nienawiść niszczy przede wszystkim tego, który nienawidzi. I widzisz teraz? A ja po raz kolejny w życiu pomyślałem, że mam najmądrzejszą żonę pod słońcem. I kolejny raz uwierzyłem w cud Bożego Narodzenia. Bo chyba się zdarzył. Czytaj także:„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”z tyłu całe kilo - Tekściory.pl – sprawdź tekst, tłumaczenie twojej ulubionej piosenki, obejrzyj teledysk.Glosa W marcu 2017 roku w ramach festiwalu „Dni Kultury Żydowskiej Adlojada” w Szczecinie, z okazji setnej rocznicy urodzin poetki, odbyła się dyskusja na temat życia i twórczości Zuzanny Ginczanki. Uczestniczyli w niej Arleta Galant, Anna Godzińska, Aleksandra Grzemska i piszący te słowa. Pokłosiem dyskusji był mój tekst „Zuzanna Ginczanka. Życia po życiu” opublikowany w tomie „Adlojada. Pamięć i kultura” (Szczecin 2018). 25 marcu 2020 roku w ramach kolejnej edycji „Adlojady” miała odbyć się dyskusja na temat powrotów Ginczanki. Udział w niej zapowiedzieli Aleksandra Grzemska, Jarosław Mikołajewski, a także ja. Z powodu pandemii COVID-19 dyskusja jak i cała tegoroczna edycja Dni Kultury Żydowskiej w Szczecinie zostały odwołane. Poniższy tekst jest próbą uchwycenia i przedstawienia tego, co mogliby usłyszeć uczestnicy i uczestniczki niedoszłej dyskusji. Można go również czytać jako kontynuację publikacji wskazanej w poprzednim akapicie. *** Legendy Setna rocznica urodzin Zuzanny Ginczanki wywołała falę publikacji, która dociera do nas jeszcze teraz, dwa-trzy lata po okrągłej rocznicy. Poza wydawnictwami naukowymi, historycznoliterackimi, próbami kolejnych interpretacji jej wierszy oraz pełnym zbiorem poezji pojawiły się również artykuły popularyzatorskie i książki o osobistych spotkaniach z twórczością i legendą poetki. W myśl słów „po Kiec i Araszkiewicz nic więcej chyba się nie da. Można ją [Ginczankę] tylko czytać, czuć i się zastanawiać” (s. 28) wertować możemy prywatne, monoteistyczne mitologie powstałe na skutek fascynacji autorką „O centaurach”. Tak właśnie określić należy zacytowaną w poprzednim zdaniu książkę Jarosława Mikołajewskiego „Cień w cień. Za cieniem Zuzanny Ginczanki” (Warszawa 2019). Tej narracji przyjrzę się we wstępie do niniejszego szkicu. Wybieram ją na początek, ponieważ jako jedyna, w niepowtarzalny sposób, zbiera wszelkie recepcyjne grzechy umacniające fundament biograficznego pomnika Ginczanki. W kolejnych akapitach przyjrzę się pracom wymienionych przez poetę Agaty Araszkiewicz i Izoldy Kiec – zredagowanym i napisanym przez wskazane badaczki monografiom, które ukazały się równolegle i po publikacji autora „Terremoto”. Taki układ podważyć może sąd zawarty w przytoczonym wyżej cytacie. Moim celem jest bowiem próba odpowiedzi na pytanie: jak pisać o Ginczance sto lat po jej narodzinach. W historii literatury polskiej funkcjonuje określenie „brązownicy”. Przypisujemy je Boyowi-Żeleńskiemu, który walczył z wybiórczym i podniosłym tworzeniem pamięci o kimś, kto ma stać się bóstwem, wzorem bez wad czy pęknięć. Wydaje się, że pisanie Mikołajewskiego bliskie jest właśnie takiemu projektowi. Mikołajewski nie jest osamotniony. Na tej samej półce, co „Cień w cień” postawić można wydaną rok wcześniej książkę Marii Stauber „Musisz tam wrócić. Historia przyjaźni Lusi Gelmont i Zuzanny Ginczanki” (Kraków 2018). Lusia Gelmont to ta żywotna starsza pani, z którą zdążyły porozmawiać badaczki życia i twórczości Ginczanki; zarówno Kiec jak i Araszkiewicz. Miała być ostatnią lub jedną z ostatnich żyjących osób, która pamiętała poetkę. Miała być również tą, która stała się depozytariuszką jej ostatniego tekstu; dzięki niej po wojnie trafił on do redakcji „Odrodzenia”. Pamiętam taki moment badań nad życiem Ginczanki, gdy wydawało się, że narracja Gelmont-Stauber powinna być ocalona i spisana. Przypadał na czas po publikacji pierwszej monografii Kiec oraz pracy Araszkiewicz. Prawie dwie dekady później widoczna stała się odwrotna zależność. Spisana przez córkę historia zdaje się tylko wykorzystywać biogram poetki jako stelaż dla opowieści o samej Lusi Gelmont. Pisząc „wykorzystywać” nie mam na myśli kwestii etycznych, lecz konstrukcyjne. „Musisz tam wrócić” to biograficzna opowieść o matce skryptorki. Jej kolejne odsłony zorganizowane są wokół epizodów z życia Ginczanki, które znamy ze wspomnień Gombrowicza, Lipskiego, Łobodowskiego i samej Gelmont. Stauber ich nie weryfikuje, nie podaje też źródeł narracyjnej wiedzy. Nie taka jest rola jej opowieści. Zamiast tego po prostu fabularyzuje wspomnienia i rozpisuje je na sceny czy dialogi. O czym mogły rozmawiać Lusia i Zuza w Warszawie? Czego słuchać w radiu, przygotowując się do wyjścia? Kogo spotkać na obiedzie i do której restauracji iść wieczorem? Z czego mogły żartować, śmiać się? Kolejne epizody odzwierciedlają legendy i dykteryjki zaczerpnięte z kufra międzywojennego dwudziestolecia. Autorka przeplata nimi życie własnej matki. W tym miejscu zaznaczyć należy, że życiorys Lusi Gelmont pozostaje dla nas ciekawy nie przez, lecz pomimo zbieżności z życiorysem Zuzanny Ginczanki. Nie trzeba ich parować. Efekty takiego zabiegu są negatywne dla obu bohaterek. Po pierwsze: nie poznajemy istotnych, powojennych lat z życia Gelmont-Stauber. A te wydają się ważkie w kontekście historii polskiego (anty)semityzmu. Po drugie: Ginczanka, którą spotykamy na kartach „Musisz tam wrócić”, jest właściwie kimś lub czymś na kształt „haka na czytelniczą uwagę”, niczym (nawet nie nikim) więcej. Ta dygresja mocno powiązana jest z kwestią „grzechów głównych”, o których miałem pisać w kontekście Mikołajewskiego. Przed książką wydaną w reporterskiej serii Dowodów na Istnienie opublikował on (w znanej serii notesów wydawnictwa Austeria) „Notes Zuzanny Ginczanki” (Kraków 2016). Czytelnicy i czytelniczki mogli obejrzeć w nim zdjęcia poetki, poczytać jej poezję i fragmenty wspomnień o niej (teksty wybrane zostały przez Mikołajewskiego), a także – jak to w notesie – wpisać weń własne notatki. W trakcie lektury „Cienia w cień” szybko okazuje się, że zawarte w niej zapiski są właśnie tym, co mogłoby wypełnić puste strony „Notesu Zuzanny Ginczanki”. W tym biograficznym reportażu (choć to chyba zbyt szacowna kategoria dla tej książki) nie znajdziemy zdjęć Ginczanki. Zamiast nich autor umieścił tam intymistyczne zapiski dojrzałego poety, który od wielu lat, od czasu swoistej studenckiej iluminacji – wtajemniczenia w życie i śmierć poetki – podąża za jej cieniem. Związek poety z cieniem jest romantyczny, wzniosły, często pretensjonalny. Z tego też powodu już we wstępnych fragmentach swojego tekstu Mikołajewski próbuje się zabezpieczyć przed oceną. Pisze bowiem następująco: Wierzę w czytelnika, a więc i w to, że nie strywializuje mojego wyznania. Z perspektywy lat wiem to na pewno i nie dam sobie wmówić niczego innego: Zuzanna Ginczanka weszła do mojego życia jakimś dawnym wierszem, jakąś sugestią kogoś, kto wspomniał mi o niej pierwszy – jako o zamordowanej Żydówce, poetce, kobiecie nieuchwytnej […] związałem się z nią na całe […] życie przez tę najczystszą miłość do zamordowanego piękna, która to miłość, ten nierozwikłany splot amor i pietas, prawdopodobnie jest moją ojczyzną. (s. 15) Wykorzystując kategorie wiary i wyznania, odpowiedzialność za pretensjonalność wyłaniającą się z własnej publikacji zarzuca na czytelnika. Robi to niczym pozbawiony autorytetu ojciec, który kładzie rękę na ramieniu dziecka i mówi „wierzę, że nie zrobisz niczego głupiego”. W kontekście wzniosłości, romantyzmu, legendarności i brązownictwa brzmi to po prostu jak szantaż. A potencjalny sprzeciw czyni z czytelnika nierozumiejącego ironistę lub gardzącego niewdzięcznika. Nie możesz recypować moich słów jako trywialne, bo stracę w ciebie wiarę – zdaje się nakazywać Mikołajewski. Cóż autorze, jeśli przeczytasz te słowa, z pewnością poczujesz się skonfrontowany. Nie można tak manipulować emocjami odbiorcy. Nie jest to jedyna wada narracji Mikołajewskiego. W nawiązaniu do wskazanego cytatu-wyznania zapytać należy, czy da się o Ginczance pisać nieretorycznie, nieromantycznie, poza diapazonem rozpostartym między ideałem i tragedią? Odpowiedź będzie prosta: oczywiście, że się da. Choć, zdaje się, nie taki jest zamiar poety. Możliwe, że różnicujące znaczenie ma tu kategoria pokolenia. Posłużę się cytatem: „Mówisz, że nikt o niej nie słyszał? No więc, że nikt, to nieprawda. Choć rzeczywiście – jest w znajomości poezji Ginczanki coś z wtajemniczenia” (s. 26). Perspektywa bliska poecie dominowała w latach osiemdziesiątych; przed badaniami Kiec i późniejszymi Araszkiewicz. To właśnie na początek ósmej dekady XX wieku przypada inicjacja autora Wielkiego przypływu. Z bibliografii opracowanej przez Kiec doskonale wiemy, że do tych lat, łącznie z debiutem, ukazały się trzy wydania poezji Ginczanki i kilka wspomnieniowych książek, w których ją opisywano – a jednak u Mikołajewskiego sztafaż legendy i tajemnicy biorą górę nad wiedzą historycznoliteracką. Raczej niepamięć lub zapomnienie wydają się tu kategoriami bardziej adekwatnymi niż tajemnica. Mój sceptycyzm wobec ornamentu wyznań Mikołajewskiego wiąże się również ze wspomnianą kategorią pokolenia. Urodzony w początku lat osiemdziesiątych, wychowałem się na monograficznych badaniach Kiec; od razu miałem dostęp do opracowanego przez poznańską badaczkę tomu poezji. Następnie poznawałem badania Araszkiewicz. Ta zmiana (urodziłem się za późno?) niweluje pozytywny odbiór prawie fenomenologicznego opisu życiorysu poetki. Język wtajemniczenia nie jest moim językiem. Bliższe jest mi widzenie wynikające z praktyk feministycznej krytyki literackiej niż romantyczne odwołania. W tym aspekcie mogę pisać o powrocie tego, co marginalizowane. W tym narzeczu mogę również zastanawiać się nad faktem instrumentalizacji Ginczanki przez różnych wyznawców. Ale to tylko propozycja zmiany języka – lekcja, którą dawno odrobiły Kiec, Araszkiewicz i kolejne badaczki. Istotne, że wydana w 2019 roku narracja Mikołajewskiego oparta jest na metaforach cienia, tajemnicy, wyznania i wiary. Budzi to uzasadnione pytania: dlaczego właśnie (nadal) w taki sposób pisać o Ginczance? Czy tylko dlatego, że jest to wyznanie i można? Jakie są inne powody publikowania własnego notesu? Wydaje się, że odnajdujemy je w zacytowanym już zdaniu: „Tyle że ja już niczego o Ginczance nie wymyślę – po Kiec i Araszkiewicz nic więcej chyba się nie da. Można ją tylko czytać, czuć i się zastanawiać” (s. 28). Podkreślmy czasownik: „nie wymyślę”. Bo jednak zdaje się, że, przynajmniej w kontekście biografii poetki, żadna ze wspomnianych badaczek nic nie wymyślała, tylko wszystko odnalazła. Inaczej ma się sprawa interpretacji wierszy Ginczanki, ale do tego jeszcze wrócę. Kategoria fantazji (por. „wymyślę”) organizuje cały tekst Mikołajewskiego. Jeśli przyjrzeć się kluczowym fragmentom, to zobaczymy następujący ciąg zdarzeń. Primo, poeta znajduje relikwie trzeciego stopnia: „[…] byłem u Matuszewskiego […]. Jestem w takiej gorączce, że całowałbym te jego oczy za to, że ją wydziały […] Całowałbym jej żywe odbicie w jego wyblakłych oczach ożywianych łzami” (s. 30). Secundo, poeta usprawiedliwia poetkę „Że należała do «żydokomuny» […] Odkrywam sam w sobie pewną potworność: nie jestem w stanie wywołać u siebie nawet odrobiny niezadowolenia, że zapisała się do Związku i przekładała Majakowskiego” (s. 52). Tertio, poeta drugi raz wspomina gorączkę, tym razem innej świadkini: „A kiedy wyjechała, przez kilka tygodni miałam gorączkę. Z rozpaczy i tęsknoty. Rodzina bała się, że grozi mi śmierć” (s. 70). Quatro, poeta doznaje obsesji: „Skręca mnie na myśl, że ktoś ma coś, ale nie wie co i wyrzuci na śmietnik jak szpargał… Jakiś wiersz, z ostatnich albo pierwszych” (s. 116), zazdrości i irytacji: „Unikam spotkań poświęconych Ginczance. […] Nie, to nie zazdrość. […] Ginczanka jest tajemnicą dla mnie. Jest moją prywatną legendą, co, ma się rozumieć, nie wyklucza, że będzie nią także dla innych. Lecz każda deklaracja jej dotycząca trafia gdzieś obok. Irytuje mnie jej zapomnienie, irytuje nadpopularność. Drażni jej definicja, każde przywłaszczenie” (s. 124). Quinto, poeta unika nagości wyznawanego obiektu: „nie chcę tych listów charakteryzować, streszczać, omawiać. Nawet nie chcę ich czytać – przerwałem lekturę w punkcie, w którym nadawca wyznaje swoje pragnienia, nazywa je po imieniu […] Nazywając fragmenty jej ciała” (s. 39) i dalej: „Przypadkiem trafiam na akt […] Nie wiem, co zrobić z tą sceną. Nie znajduję w sobie dla niej miejsca. Z jednej strony zawstydza mnie i kaleczy […]. Z drugiej – jest to obraz niesłychanie wymowny” (s. 169). Co wyłania się z nagromadzenia powyższych cytatów? Droga. Czy krzyżowa? Możliwe. Z pewnością jest tak w przypadku czytelnika. Wydaje się, że wybrane słowa Mikołajewskiego doskonale oddają całość „Cienia w cień”. Nic więcej, nic mniej. Sądy na temat pretensjonalności jakiegokolwiek dzieła są oczywiście subiektywne; dlatego warto zastanowić się, dlaczego w kategoryzacji pretensjonalności na pierwszym miejscu stawiam narrację Mikołajewskiego, ocalając opowieść Stauber. Być może wpływ na to ma fakt, że „Musisz tam wrócić” jest narracją córki o matce, wynika z chęci budowania kobiecej genologii, a postać Ginczanki pełni tam jedynie funkcję stelaża i reklamowego sloganu. Podobną funkcję pełni tytułowy cień w książce autora „Terremoto”. Ściąga naszą uwagę. Słowa Mikołajewskiego również czytamy dlatego, że w ich tytule pojawiła się Ginczanka. W przeciwieństwie do Marii Stauber na kanwie jej zdjęć i wierszy poeta pisze jednak o samym sobie. To ważna różnica. Po usunięciu „zdjęcia dla uwagi” zostaje nam opowieść o Lusi albo wyznanie poety. Ich waga jest różna. I tu, ponownie zastanawiając się nad sprawiedliwością etykietowania, myślę o różnicach. Czy łatwiej mi zaakceptować wyznanie kobiety (córki) niż emocjonalność poety? Pisząc wprost, czy mężczyzna piszący o emocjach jest dla mnie bardziej pretensjonalny niż budująca retrotopię (lat dwudziestych XX wieku) i opisująca Holokaust kobieta? Nie. Oczywiście gender zawsze ma znaczenie, choć tu ważniejsza wydaje mi się performatywność retoryki, niż moje wyobrażenie o płci. Język poety jest przejaskrawiony, emfatyczny, hiperboliczny. Jego twórca petryfikuje nim siebie i Ginczankę. Jego powaga staje się pomnikowa a doznania wyznawcy marmurowe – to główne podłoże moich oskarżeń. Pod taką skałą nie da się oddychać. Przyznam, że łatwe wydaje się narzekanie na twórczość narosłą wokół postaci, która przedostała się do literackiego mainstreamu i stała się gwiazdą popkulturowej legendy o zabitej, przepięknej oraz zdolnej kobiecie naznaczonej pochodzeniem. Jest w tym coś podobnego do chęci podważania słów Józefa Łobodowskiego, który wydając „Pamięci Sulamity” na długie lata zawłaszczył pamięć o poetce. Jednocześnie, przyglądając się recepcji życia i twórczości (wciąż w takiej kolejności) Ginczanki, nie sposób ominąć półkę z książkami Stauber i Mikołajewskiego. Jak wszystkie popularyzatorskie publikacje czynią jednocześnie dobrą i złą robotę. Naraz krzewią i ograniczają. Symptomy Przyglądając się kolejnym pracom poświęconym Ginczance, zatrzymać należy się nad tomem „Swojskość, obcość, różnorodność. Wokół Zuzanny Ginczanki”, zredagowanym przez Agatę Araszkiewicz, Bożenę Keff i Joannę Pogorzelską (Warszawa 2018). Możemy go czytać na dwa sposoby – jako opowieść o wyczerpaniu albo o ubogaceniu. Wyczerpanie konotują teksty zamknięte w pierwszej z trzech części zbioru. To artykuły odnoszące się do samej poetki i jej ostatniego tekstu. Rozpoczynają się repetycją, jakby ich twórcy nie mogli uwolnić się od mantry: zapomniana – przypomnijmy. Recytują fakty z życiorysu poetki, sięgają do wielokrotnie przeczytanych dokumentów. W tym gronie tylko Ryszard Kotarba pokazał nieznane fakty z życia poetki w okupacyjnym Krakowie (te same rok później poetycko namaści Mikołajewski). Pozostałe artykuły zawarte w książce (druga i trzecia część publikacji) stawiają życie, płeć i twórczość poetki w kontekście literatury jidysz, kobiecego modernizmu oraz kategorii opisujących naszą współczesność. Te widzę jako próby wzbogacenia – włączenia twórczości poetki oraz jej samej w różne nurty i dyskursy albo pokazania jej osobności względem nich. Zastanawiam się jednak czy owego tomu nie można przeczytać jeszcze inaczej, z ukosa. Taką ewentualność daje tekst Jacka Leociaka, „***[Non omnis moriar…] Materiał dowodowy… wiersz… świadectwo”. W tym przypadku kontekstowa interpretacja wiersza uznawanego za testament Ginczanki poprzedzona została cytatami zeznań składanych w ramach powojennego procesu przeciw Zofii Chominowej. Przeglądając je, Leociak zastanawia się nad kategoriami widoczności i niewidoczności, tego co rozegrało się na oczach świadków oraz tego, co stało się w przestrzeni prywatnej. Historyk akcentuje napięcie między tym, co wydarzyło się na ulicy, w bramie kamienicy oraz w mieszkaniu donosicielki. Owo napięcie między sferą publiczną i prywatną obejmuje jednak więcej, niż opisał Leociak. W jego tekście odnajduję niewypowiedziane ożywienie czy ferment, który dotyczy innych aspektów związanych z pojęciami „prywatnego” i „publicznego”, z ich połączeniem, wzajemnym przenikaniem się. To, według feministycznej teorii drugiej fali, następuje poprzez/na ciele kobiety. Spróbuję to nieco rozwinąć: Przytaczane przez Leociaka zeznania zawierają następujące słowa: Z początkiem sierpnia 1941 r. niemiecka policja przyszła do domu zabrać Ginczankę, jednak ta ostatnia zdołała wykupić się. W tym czasie Chominowa stała na bramie, a zauważywszy że Niemcy wracają bez nikogo zawołała następny patrol. Wyjaśniła im, że ukrywająca się żydówka [sic!] wykupiła się i spowodowała, że patrol ten przyszedł po Ginczankę (s. 32; zeznania Ludwiki Karwowskiej z 30 listopada 1945 roku) oraz: Ginczanka jednak zdołała zbiec i wróciła do domu. (s. 33 SOR; zeznania Marcelego Staubera z 7 sierpnia 1946 roku). Wspólnym mianownikiem dla obu zeznań jest to, co odbija się w kontekstach testamentu przytaczanych przez Leociaka. „Non omnis moriar” Ginczanki zestawił ze „Snem Srebrnym Salomei” Słowackiego i wierszem Chaima Nachmana Bialika „W mieści rzezi”. We wszystkich przypadkach interesuje go motyw pierza rozrzuconego po zbiorowym mordzie, masakrze, rzezi. Te trzy teksty – Ginczanki, Słowackiego i Bialika – wyraźnie łączy jednak jeszcze jedno skojarzenie: asocjacja z wykorzystaniem, z gwałtem. Leociak to przegapia. Omawiając tekst Bialika, badacz cytuje jego dwie strofy. Nie odnosi się jednak do pierwszej z nich. Skupia się tylko na drugim fragmencie obrazu pogromu w Kiszyniowie. Uczynię odwrotnie: pominę to, do czego odniósł się Leociak, uruchomię zaś to, co badacz uczynił głuchym – pierwszą, zacytowaną i jakoś unieważnioną (bo przemilczaną) przez niego strofę tekstu Bialika: Pójdziesz do miasta mordu, by rękami własnymi dotknąć nie ostygłych ran, by z pustki murów i rozwartych bram krzyk „gwałtu!” runął pod nogi jak kamień, byś nachylając się nad nim rozpoznał krwią braci twoich pomazany bruk, mózgi wdeptane w błoto, kał i brud (s. 43) Zacytowana przez Leociaka (i powtórzona przeze mnie) strofa zorganizowana jest wokół wieloznacznego wykrzyknienia „gwałtu!”, w otoczeniu fraz obrazujących to, co fizjologiczne krew i kał, czy metafor ukazujących rozwarte bramy i nogi jak kamień. Celowo przegapiam tu formę „braci”, traktuję ten zwrot konwencjonalnie; w nim ukrywają się również siostry. Z kolei pisząc o „Śnie srebrnym Salomei”, badacz nie odniósł się do tytułowej bohaterki oraz zmiany w sytuacji Leona i Salomei. W scenie nocnej schadzki – znajdującej się poza wzrokiem Leociaka – Leon monologuje o tym jak pozbyć się uwiedzionej dziewczyny, uniknąć małżeństwa i skandalu. Całość kończy się triumfem dziewczyny, która mówi: „I porzucić chcesz, jak widzę? Ale póki ja nie w grobie, To się ty nie możesz żenić […] Bo ja cię zawstydzę, Sama się będę rumienić, Sama się wstydem ukarzę, A ciebie, publicznie oskarżę” (w. 810-812, 813-815)[1] Salomea gra u Słowackiego dwie role, „prostej szlachcianki uwiedzionej przez regimentarskiego syna i rolę owładniętej przez duchy, a zarazem władającej duchami pani aniołów, jest szalona inaczej: nie smętnie, lecz tragicznie”[2] pisze Rymkiewicz. Mamy więc hierarchię, wykorzystaną dziewczynę i jej przemianę zakończoną oskarżeniem: zapamiętasz mnie i mój wstyd, który mi zadałeś. Czy w tym ciągu odbija się los Ginczanki ukrywającej się we Lwowie w 1942 roku? Nie wiem. Zastanawia mnie jednak brak pytań o to, w jaki sposób wykupiła się piękna młoda dziewczyna z rąk ukraińskiego milicjanta? Co oznacza to dwukrotnie powtórzone „zdołała wykupić się/ wykupiła się”? Jak udało jej się zbiec? Co musiała zrobić? I dlaczego nie pyta o to badacz, który zestawia teksty Ginczanki, Słowackiego i Bialika? Nie zwykliśmy czytać słów „[…] moje dumne włości,/ Łąki moich obrusów, twierdze szaf niezłomnych,/ Prześcieradła rozległe, drogocenna pościel/ I suknie, jasne suknie pozostaną po mnie./ Nie zostawiłam tutaj żadnego dziedzica” inaczej niż w kontekście tego, co pożydowskie, w horyzoncie donosicielskiej przemocy. A przecież mieści się w tych słowach wszystko, co kobiece cielesne, prywatne a jednocześnie publiczne. I w tym rozumieniu wstępne wersy tego wiersza kontynuują to, co specyficzne dla wczesnych wierszy Ginczanki – namysł nad władzą, nad dysponowaniem własną cielesnością i seksualnością. Nagle słowa „Nie zostawiłam tutaj żadnego dziedzica” brzmią inaczej. Czytając o Ginczance, pamiętamy potworny żart jej kolegów „chodźcie, a może zgwałcimy Ginczankę?” (SOR, s. 99). Mimo pamięci nie chcemy zastanowić się nad performatywnością słów, które przywołujemy. Czy dlatego Mikołajewski tak bronił się przed czytaniem o ciele Ginczanki a odnaleziony kobiecy akt zestawił z mordem poetki? Czy dlatego Leociak pisze tylko o pierzu i kołdrach, choć w publicznej przestrzeni jest również to, co sam chce przegapić? Co obaj chcą ukryć, od czego się odciąć? Znowu nie znam odpowiedzi; mnożę jedynie wątpliwości, poszerzam polemikę. Pisząc ten fragment mam świadomość mierzenia się z zarzutem, że piszę o poetce przez jej ciało i zadane mu krzywdy. Robiąc tak, podtrzymywałbym recepcję wytyczoną przez kolegów Ginczanki. Ale nie robię tego – nie piszę przecież o poetce, tylko o jej tekście. O jej słowach i o tym, co wkładam między wiersze zeznań z procesu Chominowej. Nie mam tu żadnego realnego zakotwiczenia w archiwaliach. Jako że wszystkie przywołane przez Leociaka teksty mówią o tym, co zakryte prześcieradłami, poduszkami, obłokami pierzyn, o tym co poza widokiem publicznym, wydaje mi się, że pisząc o gwałcie, rozwijam tę symptomatyczną interpretację. I Leociaka, i „Non omnis moriar” czytam z ukosa. W tym momencie jestem również niebezpiecznie blisko tekstu Józefa Łobodowskiego „Noc, której nie było”. Agata Araszkiewicz trafnie określiła go jako przykład męskich projekcji, w ramach których nawet przemoc i gwałt są estetyzowane[3]. Pamiętać należy jednak, że owe projekcje były wynikiem czytania wyglądu/ciała Ginczanki, nie jej tekstów. Tymczasem ja próbuję połączyć tekst i życie wyobrażone w kontekście warunków ukrycia i wojny. Z tego powodu bliżej mi do rozterek Zoë Waxman zawartych jej w książce „Kobiety Holocaustu”[4], niż do postawy Łobodowskiego. „Non omnis moriar” od początku zwykło się określać jako niezagojoną ranę (Przyboś) oraz jako tekst ilustrujący (językową) przemoc (Araszkiewicz). Moje odczytanie tylko przesuwa akcenty – tekst testamentu mówi o ciele albo nawet staje się ciałem. Izolda Kiec pisze następująco: powstałego w ukryciu wiersza [Non omnis moriar] nie sposób zaliczyć do tego projektu poetyckiego, jaki zawierała Ginczankowa szkatuła. Albowiem utwór ów wprost wpisuje się w androcentryczną tradycję tworzenia. I w tym kontekście jest smutną kapitulacją Nowej Kobiety i jej Nowej Poezji. Jak gdyby w obliczu zagrożenia poetka uwierzyła, że tym, co ją ocali, jest wytworzone i sprawdzone przez mężczyzn słowo – ponadczasowe, gwarantujące przetrwanie, w odróżnieniu od wciąż pogrążonego w niebycie, zamkniętego w ramach codzienności, w przestrzeni domu – który właśnie ulega zniszczeniu bezwzględnemu – kobiecego głosu. Porzuciła projekt poezji „kobiecej” zawarty w szkatule. Unicestwiona przez wielką – pisaną przez mężczyzn – historię próbowała walczyć o przetrwanie jej bronią.[5] Powyższy cytat oświetla poetycką formę i intertekstualne nawiązania „Non omnis moriar”, ale czy obraz namalowany tą techniką nie jest zbieżny z tym, co pojawiało się w szkatule? Jest skargą i oskarżeniem, jak słowa Salomei. Przynosi wstyd bliskim, ale i samej poetce. Czytając ów wiersz w kontekście (anty)semickim, przegapiamy to, co związane z, przynależne projektom Nowej Kobiety – jej dumnym włościom. Uczucia wstydu, dumy i satysfakcji spotykają się w poetyckiej szkatule Ginczanki opisanej przez Kiec. Czy w jej testamencie nie jest podobnie? Nie w słowach, nie w formie, ale w obrazie, pod kołdrą/prześcieradłem. W tym, co ukryte a jednak widoczne. W tym, co prywatne a jednak publiczne. W drogocennej pościeli i sukniach jasnych. Możliwe, że moja interpretacja jest nie tylko naruszeniem, ale i największą filologiczną pomyłką. Wówczas też – mimo to, lub nawet dzięki temu – ma znaczenie. Za Kiec[6] powołam się na termin Jerzego Ziomka – solecyzm, rozumiany jako prawo do błędu, który znaczy i jest śladem autora. Więc się mylę, znacząco. Ucieczki W 2019 roku ukazał się tom zbierający wszelkie odnalezione do tej pory poezje Ginczanki. Jego opracowaniem zajęła się Izolda Kiec. Badaczka i pierwsza monografka Ginczanki już we wstępie zaznaczyła, że publikowany tom nie jest powrotem poetki. Ten następował już wielokrotnie. Tym samym Kiec krytykuje odruch tworzenia biograficznej legendy „zapomnianej” autorki. Zaznaczyć należy, że w ostatnich miesiącach ukazały się trzy tomy poświęcone Ginczance, na okładkach których znajduje się nazwisko Izoldy Kiec. Pierwszy z nich już wymieniłem. Kolejne to: zbiór interpretacji tekstów poetki „Szoszana znaczy Niewinna. O poezji i biografii Zuzanny Ginczanki” (Poznań 2019) oraz biografia „Ginczanka. Nie upilnuje mnie nikt” (Warszawa 2020). Kolejność nie jest tu przypadkowa. Zamysł badaczki odbija się już w podtytule drugiego tomu: o poezji i biografii, nie odwrotnie. Z tego powodu najpierw do rąk czytelników trafił tom zebranych poezji, dopiero pół roku później otrzymali oni biografię poetki. Akcentowana przeze mnie kolejność ma kolosalne znaczenie. Traktuję ją jako wypowiedź krytyczną wobec dotychczasowej recepcji twórczości Ginczanki. Jej monografistka chce skupić naszą uwagę na słowach, nie życiu poetki. Nie rozdziela ich, ale zmienia kolejność ich lektury. Tom „Szoszana znaczy Niewinna. O poezji i biografii Zuzanny Ginczanki”[7] jest osobistym spotkaniem Kiec z poezją Ginczanki. W przeciwieństwie do zapisu Mikołajewskiego nie jest to jednak opis emocjonalnego rezonansu, lecz zapis autorefleksji. Kiec przygląda się temu, jak zmienił się jej stosunek do poezji Ginczanki na przestrzeni trzydziestu lat – do chwili obecnej, gdy ponownie, jako badaczka, pochyla się nad kawałkiem historii literatury zwanym „Zuzanna Ginczanka”. Kiec udaje się połączyć zapis dylematów badaczki odkrywającej i (re)konstruującej czyiś los oraz osobiste doświadczenia, które wpływały i wpływają na kształt lektury poezji i zapisane wyniki badań twórczości Ginczanki. Wydaje się, że tę niszowo wydaną pozycję czytać można jako głos dopełniający wcześniejsze, naukowe wypowiedzi Kiec poświęcone poetce i jej tekstom. Zbiorcza lektura badań Kiec pokazuje jak przez ostatnie trzy dekady zmieniła się metoda naukowego pisania o cudzym życiu. Jak odsłania się proces biograficznej pracy oraz podmiot tworzący czyjąś historię. Opublikowane w 2019 roku poezje zebrane spięte zostały z biogramem poetki. Kiec zaproponowała nam chronologiczny układ rękopisów i publikowanych tekstów Ginczanki, od czasów szkolnych – wspominanej w cytowanym fragmencie szkatuły, przez warszawski debiut, współpracę z redakcją „Szpilek”, po wiersze powstałe w trakcie wojny. Całość umieszczona została w historycznej perspektywie, która obejmuje podręczniki, lektury i zabawy poetki. Wszystko to, co mogło stać się źródłem jej wiedzy i światopoglądu, kształtować jej słowa pisane. W warstwie metodologicznej badaczka odwołała się z kolei do teorii feministycznych, dzięki czemu przyglądać możemy się temu, jak poezja Ginczanki wpisuje się w kobiece dziedzictwo. Podsumowaniem pisania o Ginczance staje się biografia z podtytułem „Nie upilnuje mnie nikt”. Tu, już na poziomie okładki, jeszcze przed otwarciem książki, dostrzec możemy, jak Kiec prowadzi dyskusję ze wszystkimi, którzy dotychczas zajmowali się biografią poetki. Badaczka nie powiela zdjęć Ginczanki. Zamiast tego sięga do portretu poetki, który w czasie drugiej wojny światowej naszkicował Andrzej Stopka. Okładkowe fizis w niczym nie przypomina znanych nam obrazów pięknej Zuzanny. Jednocześnie ich nie zastępuje. Graficzny wybór Kiec jest symboliczny. Konstruowany przez nią los poetki niczego nam nie wyjaśni, nie rozstrzygnie i nie zastąpi. Przeciwnie; badaczka mnoży pytania, dyskutuje z dotychczasowymi badaczami, nie ufa rozstrzygnięciom historyków, odkłamuje legendy – a wszystko to czyni dzięki kolejnym kwerendom. W ten sposób rozprawia się również z przekłamaniami podawanymi w tekstach historyków literatury. Sprawdzając recepcję jedynego tomu poezji wydanego za życia Ginczanki, podważy podawaną we wspomnieniach opinię, wedle której wszyscy zachwycali się tomem „O centaurach”. Kiec znalazła tylko trzy recenzje towarzyszące debiutowi Ginczanki. Dzięki ich przedrukowi łatwo przekonujemy się, że nie były one jednoznacznie pochwalne. To tylko jeden z przykładów ukazujących wagę archiwalnych poszukiwań. Zacierania opisu na rzecz interpretacji – jak pisze o tym badaczka. „Uważam, że niesprawiedliwe jest przyjmowanie – bez źródłowych dowodów – jednej z wielu wersji i oznaczenie jej pewnikiem «Wiadomo…». Problem w tym, że «nie wiadomo»” (s. 349) pisze Kiec, odnosząc się do historycznych ustaleń na temat aresztowania poetki. Badaczka pisze również osobiście, ujawnia się w tekście, a jednocześnie nie przywłaszcza sobie (życia) poetki. Nie buduje jej legendy, nie uściśla faktów, zestawia dokumenty, pokazuje możliwości i brak wiedzy. Tocząc dyskusję z tezami zawartymi w tekstach opublikowanych w tomie „Swojskość, obcość, różnorodność”, stwierdza: „Poszukiwanie przestaje być wyprawą, żmudną wędrówką w labiryncie archiwów. Przebiega wyłącznie w sferze słów, tym samym: pozwala częściej mówić «ja» niż «ona»” (s. 391), pozwala tworzyć mity na temat nieistniejącego artefaktu, jakim jest dziś zaginiony rękopis ostatnich wierszy Ginczanki. Wierszy, bowiem dzięki Przybosiowi znamy tylko awers dostarczonego mu rękopisu „Non omnis moriar”, rewers – określony przez niego jako wiersz „wyraźnie niedokształcony” nie znalazł miejsca na łamach „Odrodzenia” w 1946 roku, po czym zaginął albo zawieruszył się w archiwach. W ten sposób Kiec, podobnie jak Ginczanka, oskarża nas o zaniedbanie, o arbitralne decydowanie o czyimś głosie, o tworzenie apokryfów, o próby przywłaszczenia na przekór słowom „Nie upilnuje mnie nikt”. Lejtmotywem biografii Ginczanki jest zdrada – rodziców, którzy opuścili; mężczyzn, donosicieli; zdrada wyglądu, jej urody; wreszcie zdrada tych, którzy mogliby pozwolić brzmieć jej głosowi. W tym układzie oświetlanie biograficznych epizodów tekstami samej poetki oraz dokumentami, nie wspomnieniami innych – bliskich moich – wydaje się kluczowe. Owi bliscy mierzą się dziś z ironią biografki, a ich symbolem stał się Józef Łobodowski: Wobec przemilczeń spraw najbardziej istotnych, o których wiem dopiero dzisiaj, gdy po wielu latach wracam do historii Zuzanny Ginczanki, nie potrafię czytać tomu Pamięci Sulamity jak hołdu złożonego poetce. To wyłącznie hołd złożony własnemu ego. Ego twórcy, który nie wiedzieć czemu, przypisuje sobie wyjątkową rolę „promotora” wybitnej autorki, gdy pisze: „Zuzanno, / już cię tym wierszem wprowadziłem / do krainy nieśmiertelnej mitologii” (Zuzanna w kąpieli). I ego mężczyzny – któremu przyjemnie pokazać się w towarzystwie pięknej panny, któremu imponuje jej uczucie i… jej nieszczęście. (s. 124) To tylko jeden fragment, w którym ujawnia się złość i rozczarowanie biografki. W innych akapitach emocje jakich doznaje, czytając Łobodowskiego, ukrywa pod ironią. Pod piórem Kiec obrywa się nie tylko Łobodowskiemu, ale też innym panom dyskutującym o ciele i miłościach poetki. Dla badaczki spełnieniem losu Ginczanki-poetki ma być uważna lektura jej wierszy, nie wspomnień jej kolegów. Odrzucenie tych drugich ujawnia jednak również żal badaczki. Swój tekst zamyka bowiem pytaniem bez odpowiedzi: „Żal mi czegoś innego, tego, czego nigdy się nie dowiem: o jakim losie marzyła Zuzanna kobieta?” (s. 397). Ledwie kilkutygodniowa recepcja biografii Ginczanki ujawnia spore medialne zainteresowanie tą publikacją. Z pewnością jest ono większe niż uwaga poświęcana zbiorowi poezji. Nic w tym zaskakującego. Obok rozmów z badaczką ukazują się teksty pomniejsze, które informują nas o tym, że książka ta nie jest publikacją naukową (test Justyny Sobolewskiej w „Polityce”) (to jeden z argumentów mający zachęcić nas do lektury) albo artykuły adekwatnie streszczające krytyczny zamysł badaczki, obok których redakcja drukuje posterowe zdjęcia pięknej poetki (tekst Wojciecha Engelkinga w „Newsweeku”). W pierwszym przypadku napisałbym odwrotnie – moc „Ginczanka. Nie upilnuje mnie nikt” leży właśnie w tym, że jest to badawcza narracja, której autorka doskonale orientuje się w zasobach archiwalnych oraz współczesnych teoriach dotyczących zapisów i form biograficznych. A drugi przykład? Cóż. Pokazuje nam jak bardzo wciąż chcemy mieć piękną poetkę i jaką cenę płaci się za bycie legendą. Na szczęcie, choć Ginczanka powróciła już dawno, nie upilnuje jej nikt. _______________________________________________________________________________ [1] J. Słowacki, Sen srebrny Salomei, Wrocław 2009, s. 43. [2] J. M. Rymkiewicz, Ludzie dwoiści (Barokowa struktura postaci Słowackiego), cyt. za: A. Kowalczykowa, Wstęp, w: J. Słowacki, Sen srebrny Salomei, Wrocław 2009. [3] Por. A. Araszkiewicz, Wypowiadam wam moje życie. Melancholia Zuzanny Ginczanki, Warszawa 2001, s. 40-41. [4] Z. Waxman, Kobiety Holocaustu, przeł. J. Bednarek, Poznań 2019. [5] I. Kiec, Ucieczka (1939-1944), w: Zuzanna Ginczanka Poezje zebrane (1931-1944), wstęp i opracowanie Izolda Kiec, Warszawa 2019, s. 437. [6] I. Kiec, Niedokończona historia poezji Zuzanny Ginczanki, w: Zuzanna Ginczanka Poezje zebrane (1931-1944), wstęp i opracowanie Izolda Kiec, Warszawa 2019, s. 8. [7] W 2018 roku ukazała się również monografia Ginczanka. Na stulecie poetki. Redaktorki Katarzyna Kuczyńska-Koschany i Katarzyna Szymańska zebrały w niej teksty interpretujące poezję Ginczanki we współczesnych kontekstach artystycznych, literackich i edukacyjnych. Mam świadomość, że umieszczenie owego tomu w przypisie, na marginesie głównego tekstu, odebrać można jako powielenie krytykowanego odruchu recepcji życia i twórczości autorki „Buntu piętnastolatek”. Nie taka jest moja intencja. Ów margines chcę widzieć jako miejsce potencjalnego otwarcia. Podobnie jak opublikowany w niszowym wydawnictwie tom Szoszana znaczy Niewinna. W ich odróżnieniu od pozostałych pozycji znaczenia nabiera również naukowe nachylenie. Oba wydawnictwa są recenzowane, nie stricte popularyzatorskie.
Tekst piosenki . Czort kazał mi wstać lewym uchem, kolanem i brzuchem Raz zimno mi, raz za gorąco, no wyłącz to słońce! Uśmiechasz się do mnie jak zwykle w kieszeni mam brzytwę Gdy kły schowam pod wargą i mlasnę na szyi krew zaschnie Szczury, muchy, pająki, ropuchy się kłaniają w pas
Albumy Wyświetlanie albumów, w których występuje Tyle z życia. Podobne utwory Aktualności API Calls
z życia szkolnego - Tekściory.pl – sprawdź tekst, tłumaczenie twojej ulubionej piosenki, obejrzyj teledysk.
Jak widoki zza pociągu szyb Zlewam się w jeden ciąg To co wczoraj, z tym od czego minął rok Mijam setki jednakowych miast Tuzin takich samych plaż Gdzie mam wysiąść, żeby wreszcie zostać sam? Więcej pytań, odpowiedzi mniej W rytmie kół pływa las Jadę szybciej, ale ciągle nie na czas Choć dosiadasz się na parę chwil Żeby zostać cały dzień Choć się kurczy przedział oddalamy się Kłamię pamięć, oszukuję słuch Mrużę oczy, syczy stal Tyle ma kierunków, wszystko widać wspak Przepalają się żarówki gwiazd Wciąga nas tunelu zmrok Po omacku szukam skraju twoich rąk Czemu wszystko, co nieważne trwa A ważniejsze kończy się Czemu kiedy proszę otwórz krzyczysz "Nie" Czemu wszystko, co nieważne trwa A ważniejsze kończy się Czemu kiedy proszę otwórz krzyczysz "Nie"
About. Pierwszy oficjalny singiel z albumu "Safari"!sł. Radosław Łukasiewicz, Barbara Wrońska, muz. Barbara WrońskaWyd. Pustki/ ART2; dystr. AGORA S.A."Safari" na w
Anna GaszUniwersytet Śląski Codzienność widziana przez optykę wartości Esej na konkurs "Codzienność wartości - wartość codzienności" Kilka chwil zasłuchania w szum lasu, obecności, refleksji nad tajemnicą swej tożsamości, wczucie w tożsamość drugiego, zwyczajna autentyczność, przynoszą chwile zatrzymania, jednocześnie wprowadzając człowieka ogarniętego codziennością w przestrzeń pytań o to kim jest człowiek, o sens ludzkiego życia i jego wartość, tak by o codzienności nie zapomnieć, a wzbogacić ją o doświadczenie prawdy, piękna, dobra. W zgiełku ulicznych problemów, spraw załatwianych i tych jeszcze do załatwienia, rozmaitych dążeniach, o ściśle określonych celach i tych, w których sformułowanie celu jest nieistotne, spowszedniało już pytanie: "Gdzie w tym wszystkim człowiek?", "jak wygląda nasza codzienność?" Człowiek żyjący w czasach współczesnych to bardzo często człowiek zagoniony, znerwicowany, zmęczony. Perspektywa etycznego wymiaru naszego życia zostaje sprowadzona nierzadko do tego, czym zajmujemy się w czasie wolnym od zajęć, konkretne zachowania moralne zaś obowiązują o tyle o ile są wymagane. W namyśle nad etycznymi i humanistycznymi zagadnieniami, z jakimi mierzy się bądź zmierzyć winien człowiek, pragnę w impresyjnym szkicu zastanowić się nie tyle nad tym, ile współcześnie poświęca czasu na własne samodoskonalenie na gruncie moralności, a raczej, jak przestrzeń etyczności wpleść w codzienność, w której uczestniczymy, a nie jej przeciwstawić. Na kanwie zimowej lektury "Kłopotu z istnieniem", autorstwa Henryka Elzenberga oraz zamyśleniu nad Nietzscheańską troską o człowieka powstały niniejsze spostrzeżenia. O wartościach słów kilka "Dla mnie istotne jest inne znaczenie wyrazu "wartość". Nie zdolność zaspokajania interesów, ale pewna >godność, szlachetność, szacownośćswego bytu i dobrobytusię żyjetak a tak się postępujeco prawda się umiera<, ale nie dotyczy to osobiście nikogo"[12]. Spróbować przetrwać, nie zwariować ale i nie zagubić się w wygodnej obojętności pozbawionej zadumy egzystencji. W pośpiesznym zakupowym szybowaniu, między pracą, domowymi porządkami, snem, znaleźć czas na delektowanie się rozmową, by nie tylko przeżywać życie, ale także je smakować, w pogoni za odjeżdżającym autobusem spojrzeć w niebo po prostu... Dramatyczna wspaniałość życia [13] . Twórcza codzienność"Dzieło sztuki to symfonia grana na naszych najdelikatniejszych uczuciach (...) Magiczny dotyk piękna budzi tajemne struny naszej istoty - drżąc i dygocąc odpowiadamy na wołanie. Dusza rozmawia z duszą. Słuchamy niewypowiedzianego, spoglądamy na niewidzialne (...) Dawno zapomniane wspomnienia powracają, nabierając nowego znaczenia. Nadzieja przytłumiona strachem, tęsknota, której się wypieramy - stają przed nami w nowym blasku"[14]. Codzienność kojarzy nam się dziś bardzo pejoratywnie. Ciąży człowiekowi jak wciąż na nowo wtaczany przez Syzyfa kamień. Zrutynizowane życie, choć ustabilizowane, to zmęczone i pozbawione radości. Żyjemy, ale jakby od niechcenia, przytłoczeni tym wszystkim, co na co dzień musimy (chcemy) robić. Co gorsza, często nie wiemy dlaczego tak się dzieje. Od świtu do nocy zapewniamy sobie coraz lepsze warunki życia, ale nie mamy już czasu żeby żyć[15]. Najgorsze zdaje się być to, że nie ma reguł. Czy człowiek współcześnie przeżywa kryzys? Być może... Jednakże pojęcie "kryzysu" często staje się po prostu pojęciem wykorzystywanym dla usprawiedliwienia dewaluacji życia, rezygnacji z życia świadomego wspartego o aksjologiczny fundament. Co znaczy być człowiekiem autentycznym, w świecie jakich wartości pragnę żyć, jakie są moje odczucia? Szukając odpowiedzi na te pytania zrodziła się we mnie refleksja o tym, co powoduje, że wszelkie nasze dążenia, wybory czy poglądy są w istocie nasze, a więc pozwalają żyć u źródeł sensu. Autentyczność jako fundament Niepokojąco aktualne zdaje się spostrzeżenie Nietzschego, że "zainteresowanie prawdą znika, w miarę, jak prawda zapewnia mniej przyjemności"[16]. Dlaczego niepokojące? Kiedy znika zainteresowanie prawdą, rozumianą jako poszukiwanie własnej tożsamości, zanika wszelka możliwość mówienia o człowieku i rozumienia człowieka, zanika możliwość życia autentycznego. Paradoksalnie, prawdziwość nauki daje się dziś coraz to precyzyjniej dookreślić. Rozwojowi dziedzin naukowych towarzyszy jednak regres człowieczeństwa wobec którego życie codzienne staje się pustym, pozbawionym sensu tworem. "Duch wolny, duch wyzwolony, który na nowo posiadł samego siebie"[17]. Człowiek autentyczny, to człowiek, który poszukuje prawdy. Teologia fundamentalna powie o człowieku; homo absconditus, jednocześnie wskazując na życie jako dochodzenie do pełnego zrozumienia własnej tożsamości. Swoisty związek tajemnicy i poznania wskazuje na poszczególne wydarzenia życia codziennego, jako sensotwórcze ślady ogromu niedostępnej człowiekowi całości. "Nigdy nadaremnie nie będziesz się piął w górach prawdy: albo już dziś dosięgniesz wyższego stopnia, albo wyćwiczyłeś swe siły, żeby jutro stanąć wyżej"[18]. Słuszny jest zarzut, że pełnia prawdy pozostaje przed człowiekiem zakryta. Ową zakrytość należy uznać także względem nas samych. Tajemnica jednakże nie wyklucza, a umożliwia jej odkrywanie, poznawanie i zgłębianie. Dlatego też "dążenie ludzkie do prawdy wydaje się czymś, co wynika z samej naszej natury"[19], a to co w tymże poszukiwaniu jest punktem wyjścia to zrozumienie, kim jestem, odnalezienie autentyczności własnego istnienia. Być może warto więc zastanowić się, gdzie w tym wszystkim co robimy na co dzień jesteśmy, czy w jakimś stopniu nasza zewnętrzność jest wyrazem postawy autentycznej, odzwierciedlającej naszą niepowtarzalną osobowość? Świat wartości - w poszukiwaniu sensu codzienności "Wiele jest dróg, którymi człowiek może zmierzać do lepszego poznania prawdy, a przez to czynić swoje życie coraz bardziej ludzkim"[20]. Stawać się coraz bardziej ludzkim, to stawać się coraz bardziej autentycznym wobec siebie i drugiego. Postawa otwartości i prawdziwości stanowi podstawę dla dostrzeżenia sensu i twórczego odnalezienia w tym wszystkim, co składa się na naszą codzienność, wymiaru niecodziennego, a więc pozwala zrozumieć niepowtarzalną wartość czynności, wytworów, relacji na które składa się nasza codzienność i ważności etycznego tychże ugruntowania. "Sens potrzebuje pomostów. Przychodzi poprzez doświadczenie spotkania. Potrzebuje ludzkich relacji, żeby przyjść (...) Sens od początku był więzią. A więź jest nośnikiem sensu"[21]. Miejscem epifanii sensu jest dla człowieka świat mu najbliższy, zmagania życia, oczekiwanie na spotkanie z przyjacielem, ukochanym, powrót do domu, ale także dziewięć godzin pracy, w której wypełnia jak najrzetelniej przydzielone obowiązki czy odprowadzenie zmarłego towarzysza życia na miejsce jego pochówku. Wszędzie tam gdzie jest człowiek, jest możliwość uczłowieczenia rzeczywistości, w której żyje w podmiotowej postawie bycia dla. I nie tyle chodzi o to by dojść do ładu ze wszystkim za wszelką cenę, ale aby w tym właśnie fragmencie życia smakować, w autentycznym, pełnym pasji dotyku odczuwać jego wartość i znaczenie bądź w sytuacji odwrotnej nie nadawać mu jej jeśli jest 'stratą czasu' przybraną w pozorną ważność, pozorny sens, usprawiedliwiający ich rzeczywistą iluzoryczność. Warto bowiem zauważyć, że panuje dziś pewna obsesja sensu, "wszystko musi mieć sens i być absolutnie użyteczne dla celów absolutnie obsesyjnych działań"[22]. Czy jednakże nie na zbyt wiele w tym zbiorowości, a zbyt mało konkretnej, zwyczajnej proegzystencji człowieka? "Współczesny powszechnie spotykany typ człowieka to człowiek w pośpiechu (...), który jest więźniem konieczności, który nie umie zrozumieć, że jakaś rzecz być może nie jest użyteczna; nie rozumie on również, że tak naprawdę, to właśnie sprawy użyteczne mogą być bezużytecznym i wyczerpującym do cna ciężarem"[23]. W świecie splątanych antynomii, stajemy wobec wyzwania przerwania zaklętego kręgu rozpowszechniającej się bezosobowości, abstrakcyjnej siły zbiorowości i pogoni za tym co wciąż nienadeszłe. Tworząc codzienność wartościową i wartą przeżywania tworzymy siebie i wspólnotę autentycznego człowieczeństwa. Impresje końcowe "Nie można popaść w obsesję"[24]. Nasza codzienność jest miejscem, w którym tworzymy własne człowieczeństwo, decydujemy o tym, co się dokonuje, a więc o tym, jak to, co nazywamy "codziennością" wygląda. Może zamiast mówić o kryzysie, potrzeba przypomnieć sobie i innym, że świat, w którym żyjemy jest światem, w którym wydarza się nasze życie, jego rzeczywisty wymiar miejsce realizacji ideałów, płaszczyzna w której odkrywamy kim jesteśmy. Zamierzeniem mym nie było rozstrzygnięcie podjętych w niniejszym eseju problemów. Poprzestałam na zanotowaniu kilku spostrzeżeń, które być może pozwolą czytelnikowi zatrzymać się na moment i spróbować zastanowić się nad tym jak wygląda nasza codzienność, a jak powinna wyglądać? [1]H. Elzenberg, Pisma Aksjologiczne, Lublin 2002, s. 309. [2]M. Tyl, Pesymizm konserwatyzm wartości. O filozofii Henryka Elzenberga, Katowice 2001, s. 170. [3]J. Filek, Filozofia jako etyka. Eseje filozoficzno- etyczne, Kraków 2001, s. 14. [4]Ibidem, s. 12. [5]A. Gruszka, Zgarbiony ciężarem myśli. Wybór poezji, Katowice 1998, s. 23. [6]Por. M. Tyl, Pesymizm konserwatyzm wartości. O filozofii Henryka Elzenberga., dz. cyt., s. 9. [7]F. Nietzsche, Niewczesne rozważania, Kraków 2003, s. 153. [8]M. Tyl, Pesymizm konserwatyzm wartości. O filozofii Henryka Elzenberga., s. 9. [9]T. Gadacz, O umiejętności życia, dz. cyt., s. 76. [10]Ibidem, s. 14-15. [11]E. Fromm, O sztuce miłości, przeł. A Bogdański, Warszawa 1992, s. 76, w: T. Gadacz, O umiejętności życia, dz. cyt., s. 108. [12]T. Gadacz, O umiejętności życia, dz. cyt., s. 108. [13]H. Elzenberg, Kłopot z istnieniem. Aforyzmy w porządku czasu, Toruń 2002, [14]O. Kakuzo, Księga herbaty, Kraków, s. 83. [15]Por. T. Gadacz, O umiejętności życia, dz. cyt., s. 20. [16]F. Nietzsche, Ludzkie arcyludzkie, Tłum. L. Staff, Kraków 2003, s. 158. [17]F. Nietzsche, Ecce homo. Jak się staje- Kim się jest, Tłum. L. Staff, , Kraków 2003, s. 48. [18]F. Nietzsche, Wędrowiec i jego cień, Kraków 2003, s. 119. [19]J. Zawieyski, Owoc czasu swego, dz. cyt. 7. [20]Jan Paweł II, Fides et ratio, Wrocław 1998, s. 5. [21]K. Grzywocz, Na początku był sens. Z ks. Krzysztofem Grzywoczem rozmawia Krystyna Jabłońska; "Więź" nr 8-9 (538-539), 2003, s. 50. [22]T. Merton, W natarciu na niewypowiadalne, Bydgoszcz 1997, s. 33. [23]Ibidem, s. 33. [24]Ibidem, s. 43. do góry